Baśniowe Jaisalmer na pustyni Thar. Promienie zachodzącego słońca padające na kamienne mury obronne nadały miastu określenie "złote". Jestem zachwycona labiryntem uliczek w ogromnym piaskowym forcie, wspaniałą architekturą domostw bogatych kupców (haveli), misterną pracą artystów. „Mówi się, że gotycka architektura jest muzyką zamienioną w kamień. Można by powiedzieć, że architektura indyjska jest wyrzeźbionym tańcem” (O. Paz). Miasteczko posiada kameralny i ciepły klimat, a życie płynie powoli, dlatego cudownym pomysłem jest nieśpieszne przechadzanie się uliczkami zakończone kawą i słodkością w German Bakery. Spędzamy tu kilka dni.
Koreańczyk przy stoliku obok mówi do drugiego Koreańczyka szeptem, żebyśmy nic przypadkiem nie podsłyszeli... ;) Poznajemy miłą Polkę Agatę, z którą Paweł pije Bhang Lassi, co trochę po nich widać i jest wesoło. Ja też kuszę się dnia następnego, ale mam tylko kolorowe sny potem ;) W kolorowych Indiach jeszcze kolorowsze sny to już rażą w oczy! Z Agatą zaklepujemy camel safari w naszym hotelu, którego właściciel serdecznie nas do niej zachęca.
Z samego rana ruszamy z wioski Khuri na pustynne safari. Każdy z nas otrzymuje garbatego towarzysza. Po kilku godzinach na wielbłądzie pewna część ciała ma dość. Jestem z natury niecierpliwa: "szybciej wielbłądku, szybciej", ale wielbłąd ani myśli. Jest gorąco. Przewodnicy proponują spacer do wioski, by podejrzeć życie mieszkańców i porobić zdjęcia "mieszkańcy są mili i chętnie nas przywitają". Gdy podchodzimy do wioski słyszę "no photos, go away" i machnięciem ręki sugerują nam odwrót. No cóż... a sio turyści! Zatrzymujemy się pod drzewem i odpoczywamy, podczas gdy nasi niemrawi opiekunowie przygotowują coś do jedzenia. Późnym popołudniem rozbijamy obozowisko na jednej z wydm. Wielbłądy sobie poszły każdy w inna stronę, więc biegam po piachu z aparatem i szukam ich, co owocuje pięknymi, niemal kiczowatymi fotkami. Gorący piasek pod stopami szybko się wyziębia po zachodzie. Siedzimy przy ognisku i wymuszamy opowieści pustynne od naszych przewodników (w końcu są w programie), a potem jeszcze dwie piosenki. Po kolacji przygotowanej pod gołym niebem układamy się na pledach. Szybko wchodzę w mój śpiwór puchowy (jak się cieszę, że go mam) i przykrywam się jeszcze jednym kocem, zostawiam tylko malutkie okienko na luft. Jest zimno i twardo, ale przygoda jak nic! Kilka razy budzę się w nocy, by przez moje okienko patrzeć na gwiazdy. Jest bosko.
Po prostym śniadanku zwierzaki niosą nas z powrotem do Khuri, skąd kierowca zabiera nas do miasta.
W Jaisalmer odwiedzamy m. in. "dom kultury" i oglądamy teatr kukiełkowy, gdzie chłopczyk rewelacyjnie śpiewa. Romantyczne pół godziny na jeziorze Gadisar w błękitnym łabędziu. Ciekawy spacer obrzeżami miasta. Pyszne jedzonko w Fort View Restaurant, której właściciel, zapytany o opłakany wygląd tarasu, żali się, że opłata za wynajem jest tak wysoka, że nie ma nawet na porządne serwety. Szkoda, bo gotuje naprawdę smacznie. Oczywiście podpatruję jak robi wszystkie potrawy :))
Info praktyczne: Hotel Shiva Palace 300dw.+jed. (uwaga: taniutko, ale sugerowane wykupienie u nich camel safari, nie mam porównania, ale spróbowałąbym gdzie indziej - wiele osób poleca Sahara Travel), safari z noclegiem na pustyni w Shiva Palace 1500/os., w Sahara 1800.