Lufthansa ma dziadoskie kocyki i niewygodne słuchawki, ale serwis wspaniały. Rozkoszując się pysznym Baileysem czuję, że zaczęły się wakacje. Podróżujemy we trójkę ja, moja druga połowa Paweł i kumpelka Kasia M. Po wylądowaniu w Delhi wychodzimy z terminalu uzbrojeni w cierpliwość i zdecydowanie odmowne miny, a tu… nic. Nikt nas nie woła “mister”, zero tłumów, bardzo czysto. Gdzie ci naciągacze? Jestem wręcz rozczarowana! Stoję w kolejce do budki chcąc zakupić usługę pre-paid taxi i czuję się niewidzialna, bo wszyscy pchają się przede mnie, po prostu sobie przechodzą jak przez ducha i nie bardzo mogę to ogarnąć. Dalej to samo z wsiadaniem do taksówki. Paweł w końcu zwraca uwagę panu, który chce wsiąść przed nami, ale ten zdaje się zupełnie nie kumać o co chodzi z tą kolejką. Zasada pierwsza: kolejek nie ma. Naprawdę stary mini-żuczek wiezie nas z zawrotną prędkością 35 km/h zadbaną “autostrada” z pięknymi pasami zieleni, na których krzątąją się pracownicy terenów zieleni. Gdzie ten syf? Niestety żuczek kończy swój żywot (być może) na skrzyżowaniu w nieciekawej już dzielnicy, gdzie kierowca nas w nim zostawia i idzie sobie gdzieś. Lokalsi patrzą się interesownie, a my kurczowo trzymamy swoje bagaże, bo nie chcemy stracić całego dobytku już na starcie. Duże oczy, banda tubylców się zagęszcza, co tu robić? Gdy zaczynam się naprawdę martwić, znowu zdziwionko: pan od żuczka wraca i podstawia nam rikszę, za którą płaci z własnego portfela! Az się nam go szkoda zrobiło. Docieramy więc "sprawnie" do naszego delhijskiego przyjaciela Pawła, który robi oczy jak 5 złotych na widok kabanosów i krakowskiej suchej, hehe.
Przechadzając się zupełnie nieturystyczną dzielnicą zmieniamy nasze z góry założone sceptyczne nastawienie na jak najbardziej przyjazne, co procentuje ciepłymi uśmiechami mieszkańców. O dziwo okazuje się, że główną atrakcja dzielnicy… jesteśmy my. Ludzie kiwają na dzień dobry, machają do nas, wystawiają głowy z balkonów. Mogę robić ciekawe fotki, nie słysząc za sobą “money photo please”. Słonce świeci, jest dobrze. Indyjskie jedzonko kolorowe i mocno przyprawione zasmakowało nam od razu. Przechodzenie w Delhi przez ulicę w większości miejsc można by śmiało umieszczać w dziale CV “dodatkowe umiejętności”. Idziemy ścieżką królewską Raj Path do Bramy Indii i obserwujemy ludzi.
Następnego ranka zwiedzamy Qutb Minar najwyższy na świecie minaret z cegieł. Białych twarzy tu mało. Piękne panie w miodowych sari po otrzymaniu pozwolenia od męża (kiwa porozumiewawczo) robią sobie z nami zdjęcie. I nie tylko one… Szkoda ze mamy tylko godzinkę na to miejsce, bo jest bardzo przyjemnie. Stołujemy się lokalnie za 10 zł na nas trójkę. Pan skrzętnie wyciera talerze i sztućce przed podaniem. Ręcznik nie jest zbyt czysty, ale by przetrwać w tym kraju dłużej niż dzień zakładam, ze tego nie widzę. Wszystko jest bardzo smaczne. Gromadka dzieci wesoło nas zegna przed wyjazdem i ochoczo ustawia się do zdjęć. Krowy również. Jeden wagon metra przeznaczony jest tylko dla kobiet i jak wsiada kilkoro mężczyzn robi się wielka awantura, hihi. Kasia M chcąc uniknąć lodu zamawia… Ice Tea na lotnisku. Fotele są tak wygodne, ze można by się zasiedzieć, ale czas lecieć na południe Indii do stanu palm kokosowych Kerala.
Info praktyczne: Pre-paid z lotniska 330(Rupii), Qutb Minar 250, karta SIM 100 (90 do wygadania), internet w telefonie 150 (3MB), riksza 10-15 za 1km, jedzonko wyśmienite i bardzo tanie, tylko nie bać się jeść w małych lokalnych miejscach, gdzie stołują się mieszkańcy.