Geoblog.pl    hanuman    Podróże    Kawałek życia w Indiach i Nepalu 2012    Everest Base Camp (10-22 luty)
Zwiń mapę
2012
22
lut

Everest Base Camp (10-22 luty)

 
Nepal
Nepal, Everest
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15059 km
 
Dzień 1
Kathmandu - Lukla - Benkar (+65m/5h)
Nigdy nie bałam się lotów, no może raz, jak lecieliśmy w samym środku burzy do Buenos Aires, pioruny waliły w samolot i czułam się jak na planie filmu "Ostatni Lot", ale teraz siedząc w malutkim 18 osobowym samolociku Agni mam wątpliwości czy faktycznie dolecimy nie rozbijając się o Himalaje! Nasz lot jest pierwszy po kilku dniach odwołąnych lotów z powodu złej pogody, co nie należy tutaj do rzadkości. Nie dostrzegam jeszcze piękna tych gór, bo kołysze jak diabli, raz w górę, raz w dół, wiem jak się czuje latawiec, a najgorsze jest to, że nie wiem czy tak ma być czy nie, więc siedzę jak na szpilkach i zaczynam oddychać dopiero po wyhamowaniu samolotu na odcinku 527m przed ścianą. Wśród himalaistów krąży podobno przekonanie, że jeśli uda im się bezpiecznie wylądować w Lukli, to zdobycie szczytu jest już formalnością ;) No to czas na formalności...
Po śniadaniu w jednej z czynnych o tej porze roku restauracji rozpoczynajmy nasz kilkunastodniowy trek. Niestety jest luty, najchłodniejszy miesiąc w Khumbu, wiele działających latem hotelików i knajpek jest zamkniętych na cztery spusty. Turystów też bardzo niewielu, dlatego większość czasu upływa w ciszy i zadumaniu, co akurat nam nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, niewiele jest takich miejsc, gdzie można się tak zrelaksować i bliżej poczuć ducha natury. Lasy rododendronowe muszą być piękne wiosną. Widać, że wichury ostatnich dni połamały wiele drzew, ale lokalni mieszkańcy mają żniwo, tną połamane pnia i gałęzie, łądują do wielkich koszy i targają je do wiosek. Jednak to wszystko pod nadzorem wojska, to oni wyznaczają gdzie, ile i dokąd. Docieramy dziś do Benkar i zatrzymujemy się u wejścia do wioski. Mieszka tu sherpa z rodziną, który raczy nas przepysznym sherpa stew i zakręconymi opowieściami o tutejszych ludziach i wierzeniach. W prostym pokoiku z cienkich drewnianych płyt nawet nie jest tak zimno. Myję zęby w lodowatej wodzie i korzystam z toalety na podwórku "na zapas", bo nie wyobrażam sobie pójścia tam w środku nocy.
(Dla zainteresowanych wydatki na nas dwójkę: śniadanie 500, woda filtrowana w Phakding 50, kolacja 600, polecam pokój w Hotel Waterfall 100, wstęp do parku 1000)

Dzień 2
Benkar - Namche Bazaar (+540m/5h)
Rano znowu prosimy o sherpa stew i udajemy się dalej na szlak. Zapowiada się piękny dzień przybrany w niesamowite widoczki. Przekraczanie razy kilka rzeki Dudh Kosi długimi wiszącymi mostami z pewnością należy do atrakcji z adrenalinką. Ostre podejście do Namche wysysa mnie kompletnie z sił, ale zbieram je w sobie ponownie, gdy widzę jakoś tak 7-letniego chłopaczka próbującego donieść do wioski ogromną drewnianą belę i przegina się w tę i we wtę, więc niesiemy tę belę razem, chociaż mam ponad 8 kilo na plecach. Mgliste Namche wygląda na nieco opuszczone. Hotel Kamal nie jest najprzyjemniejszym miejscem, ale w pokoju jest bezpłatne gniazdko, a to dużo. Zasada jest taka: nocleg niewiele kosztuje, ale musisz się żywić na miejscu, a to już niemały wydatek. Poznajemy ciekawych starszych Holendrów Jaapa i Wilima.
(Śniadanie 500, woda butelkowa 100+100, kolacja 520, pokój w Kamal 100, ale lepszy jest The Nest of Namche)

Dzień 3
Namche Bazaar – dzień aklimatyzacyjny: Panorama Hotel, Everest View Hotel, Khumjung (4h)
Taki dzień jest nie tylko wskazany, ale i konieczny, by nie nabawić się choroby wysokościowej i nie zawrócić w najlepszym wypadku ze szlaku. Z hotelu Everest View widać czubeczek „Królowej Gór” :) Na słonecznym tarasie studiujemy mapę regionu. Ciekawą wioską jest Khumjung, gdzie znajduje się szkoła i gompa. Pomalowane na zielkonkawo dachy bezpretensjonalnych domostw sprawiają wrażenie ładu i spokoju. Cudowna cisza. Mieszkańcy pozdrawiają nas życzliwie. Grzejemy się przy kozie wraz z bandą Koreańczyków.
(Śniadanie 500, woda 100+100+100, lunch 400, kolacja 550, pokój 100)

Dzień 4
Namche Bazaar – Tengboche (+420m/4h15m)
Banda Koreańczyków tłucze się od 6 rano. Gdzie im się spieszy… Co się śniło: english breakfast, gorący prysznic na działce letniskowej i hamak gdzieś w gorącej dżungli hehe – autentycznie! Korzystamy z okazji cichaczem wymykając się z nory Kamal i w słonecznym The Nest of Namche zamawiamy pyszne a’la angielskie śniadanko. Przekraczamy rzeczke i tu zaczyna sie prawdziwy koszmar: ostra wspinaczka do Tengboche. Ścieżka, która zdaje się nie mieć końca, zygzakami wspina sie na górę. Odpoczywamy co jakiś czas podziwiając góry. W końcu wita nas łukowata brama u wejścia do Tengboche, ozdobiona rozmaitymi buddyjskimi malowidlami. Znajduje się tu klasztor buddyjski, niestety zamknięty. Buddyjskie klasztory stanowią nieodłączny element Himalajów. Jesteśmy tak wyczerpani, że nieopatrznie wybieramy pierwszy lepszy hotel, gdzie są ludzie. Kolacja jest jałowa i droga, a kawa obrzydliwa, nie, nie zasługuje na określenie „kawa”. Za karę ładujemy baterię na kablu z żarówki.
(Śniadanie 700, wrzątek 80+80, lunch 450, kolacja 730, prysznic z wiadra 200, odradzam pokój w hotelu Himalayan 100, ale polecam Tengboche Guest House za 200 z pysznymi momo)

Dzień 5
Tengboche – Dingboche (+550m/4,5h)
Happy Valentines day!!! Poranek jest dla nas niełaskawy. Słońce za chmurami, idzie się ciężko. Mam kryzys, choć dzisiejszy odcinek technicznie nie jest zbyt trudny. Podejrzewam, że to za sprawą wczorajszego podejścia. Imponujące widoki na Ama Dablam pozostawią w pamięci niezatarte wrażenie. Cieszę się, że docieramy już do Valley View Lodge z niemrawą parą Australijczyków i ich sympatycznym przewodnikiem. Na tej wysokości tosty zielenieją, rzecz jasna z powodu długiej drogi, jaką mają do pokonania z Kathmandu. Do Lukli dolatują kartony z żywnością, gdzie uformowane w wielkie bloki i związane sznurkiem spoczywają na plecach nepalskich tragarzy, by po kilku dniach dotrzeć do restauracji usianych na szlaku do bazy. Wieczorem zapalają w piecyku, bo kurtka puchowa ledwo co starcza. Co wieczór wkładamy butelki SIGG z wrzątkiem do śpiwora (i baterie z aparatu). Dobrze rozgrzewają stopy, a rano z chęcią tę wodę łykamy, bo powietrze jest suche. Głowa pobolewa całą noc.
(Śniadanie 520, wrzątek 180+180, lunch 300, kolacja 650, pokój w Valley View Lodge 200)

Dzień 6
Dingboche – dzień aklimatyzacyjny: Czorten Kukuczki (3h)
Z ulgą, bo bez plecaków wędrujemy do skraju wsi Chhumjung, by natknąć się na czorten pamięci trójki polskich himalaistów, zbudowany dzięki funduszom Fundacji Kukuczki, pod południową ścianą Lhotse (8511m). Rafal Chołda jesienią 1985 r., podczas odwrotu z nieudanego ataku szczytowego w zespole z J. Kukuczką i R. Pawłowskim odpadł od ściany w niezaporęczowanym terenie śnieżno-skalnym na wysokości 8000 m w kilkukilometrową przepaść. Czeslaw Jakiel, lekarz wyprawy z jesieni 1987 r. zginął raniony podmuchem fali uderzeniowej lawiny seraków na lodowcu na wysokości 5300 metrów w czasie podejścia do obozu I. Jerzy Kukuczka, polski bohater narodowy, określany przez alpinistow z całego świata jako "najlepszy himalaista wczechczasów", jesienią 1989 r. odpadł ze ściany na wysokosci 8200 metrow i spadł do jej podnoża. Jego partnerem był R. Pawłowski, jednak łacząca ich lina nie wytrzymała impetu upadku i pękła. Po uroczystościach odsłonięcia tablicy w 2008 r. Artur Hajzer powiedział: „Rafal Chołda był moim jedym prawdziwym przyjacielem i partnerem od liny, z którym stawiałem pierwsze kroki w górach. Miałem też honor wejść na 4 szczyty ośmiotysięczne z Jurkiem Kukuczką. Południowej ścianie Lhotse poświęciłem 3 sezony (w sumie swoją "karierę"), spędziłem na niej kilkadziesiąt dni - chwile przy czortenie poruszyły mnie do glębi - wracając pamięcią do tamtych czasów i tamtych wielkich ludzi budzi się we mnie tylko żal i żałość.” Liczne czorteny, czyli monumenty sakralne zbudowane z kamieni na planie kwadratu oraz kolorowe flagi modlitewne, rozwieszane w charakterystycznych miejscach: na wierzchołkach gór oraz na przełęczach również świadczą o tym, że w rejonie Khumbu buddyzm jest silnie zakorzeniony. Wzdłuż szlaku znajduje się także szereg tablic modlitewnych i bębenków, obok których należy przechodzić jedynie z lewej strony. Po powrocie niesiemy pomoc naszemu starszemu holenderskiemu koledze, który zasłabł w swojej lodży po drugiej stronie wsi. Pada śnieg. Z uwagi na wątpliwej jakości mięso na ogół wędrowcy unikają go, więc podajemy Jaapowi końską dawkę żelaza z naszej apteczki. Miejmy nadzieję, że dojdzie do siebie. Wieczorem jemy naleśnika z nielegalnym Snikersem (tachamy batoniki po jednym na każdy dzień, co nieraz ratuje nam życie ;)) Siedzę w puchowej kurtce pod kocem i jem sałatkę grecką w Lukulusie. Paweł zajada steka w Everest Steak House i leży na masażu tajskim w Kathmandu ;) Tymczasem musimy się zadowolić całkiem niezłą lemon tea.
(Śniadanie 680, woda 200+140+140, lunch 470, kolacja 820, pokój w Valley View Lodge 200)

Dzień 7
Dingboche – Lobuche (+530m/4,5h)
Chłodno i wietrznie. Okazuje się, że Jaap zrobił odwrót. Szkoda, bo długo się przygotowywał fizycznie do treku. Podejście w oparach śniegu. Gdy docieramy do Lobuche czuję się nawet nieźle. Ceny posiłków mocno idą w górę, a banda Koreańczyków do późna okupuje kominek. Wieczorem do lodży wpada Jorgio ze swoim przewodnikiem, z którym widzieliśmy się kilka dni temu, a teraz wraca już z Everest Base Camp, bo ze względu na zabójczą dla niego wysokość nie mógł zostać w Gorak Shep. Mocno przyspieszył, nie przewidział dni na aklimatyzację, a teraz ledwo żyje, głowa mu pęka i czuje się masakrycznie. Ma nadzieję, że dożyje do jutra i schodzi w dół.
(Śniadanie 680, woda 200+200, lunch 400, kolacja 1500, pokój w Peak XV 100)

Dzień 8
Lobuche – Gorak Shep – EBC – Gorak Shep (+200m/3h, +220m/4h)
Bezsenna noc. Może to za sprawą peruwiańskich herbatek z liści koki, które popijam , by zapobiec chorobie wyskokościowej (zupa czosnkowa też pomaga). Zostawiamy jeden plecak w Lobuche i bierzemy tylko naprawdę najpotrzebniejsze rzeczy. Mijamy rozczarowaną parę Nowozelanczyków, którzy nie mieli dobrych warunków pogodowych pod Everestem. Do Buddha Lodge docieram na resztkach sił. Właściciel tego sympatycznego miejsca poprawia mi humor informacją o zmianie pogody. Boli mnie głowa, więc upewniam się, że dziś nie będzie tu hałaśliwych Koreańczyków. Okazuje się, że z całej ekipy do Gorak dociera tylko dwoje z nich! Nagle wychodzi słońce i po zupie czosnkowej decydujemy się jeszcze dziś dotrzeć do punktu kulminacyjnego wyprawy, jakim jest Everest Base Camp. Całą drogę, która obfituje w niesamowite widoki, widzimy bezchmurne niebo, ot jest nagroda. Spotykamy tu znajomych nam Australijczyków i chłopaków z Francji, którzy cieszą się jak dzieci. Doskonale ich rozumiem. Siedzę na kamieniu przeszczęśliwa, w końcu po trudach wzdycham z pewną ulgą. Po drugiej stronie szczytów słychać schodzące lawiny. Choć nogi się już plączą na powrocie, panuje taki romantyczny nastrój. Dzień był ciężki, ale owocny, mile spędzamy wieczór z zabawnymi chłopakami from France.
(Śniadanie 700, herbata 300, lunch 400, lokacja 1400, pokój free w przyjemnej Buddha Lodge)

Dzień 9
Gorak Shep - Kala Patthar - Pheriche (+410m/3,4h, -1300m/3,5h)
Czekamy aż chmury się rozgonią i lekkim krokiem ruszamy na Kala Patthar, by ostatecznie ukoronować naszą wyprawę. Po chwili wspinaczki widać już szczyt, który jest niedaleko, i tak go widać i widać i widać... Głowa zaczyna boleć, ręce mi drętwieją aż do łokci, a szczyt ciągle tuż tuż... Coraz więcej przystanków, ale już niedaleko... Choć pogoda wymarzona, to na samym czubeczku jest wietrznie jak choinka. Yes, we made it!!! Królowa Gór jest na wyciągnięcie ręki, a widoki... Widoki są tak spektakularne, że nie czuję nawet już narastającej ciągle siły wiatru. Tego uczucia się nie da opisać, trzeba to przeżyć na własnej skórze i na własne oczy! Chłopaki mnie chwalą, że jestem dziś jedyną dziewczyną, która weszła na szczyt :) Po lunchu w Gorak zaczyna się lekko chmurzyć. Dane nam było podziwiać Mt Everest w pełnej krasie, podobno te dwa dni były jedynymi pogodnymi w tym tygodniu. To się nazywa mieć szczęście. Wracamy po nasz plecak do Lobuche i choć plan zakładał nocleg tutaj, czujemy się coraz lepiej na niższych wysokościach i postanawiamy iść dalej w dół do bólu. I tak docieramy aż do Pheriche, ale przyznam, że tempo mamy wyjątkowe, realizując dziś niespodziewanie plan dwudniowy. Zatrzymujemy się w zimnym norzastym miejscu u ślamazarnego chłopaka, na którego szef zawsze spogląda z plakatu, hehe. Smaczna, acz mikroskopijna porcja Sherpa Stew, ale to nie to samo co w Benkar. Wieczorem dociera też dwójka Koreańczyków, która zwieńczyła zdobyciem bazy trek.
(Śniadanie 700, woda 300+240, lunch 490, kolacja 720, pokój w nieciekawym Nagarkot Hotel 100)

Dzień 10
Pheriche - Namche Bazaar (-800m/8h)
Koreańczycy gotują sobie śniadanie na palniku z maleńką butlą gazową. Zupka typu chińska z dodatkiem pasty sea food i innych diabelsko ostrych past z tubki "bez tego nic byśmy nie zjedli". Nie mogę już patrzeć na noddles i fried rice, ani nawet momos. Wyżywienie w Himalajach polega na różnych rodzajach makaronu: noddles z warzywami, których nie widać, noddles z sosem sojowym, noddles z sosem keczupowym, fried noddles i analogicznie rzecz się dzieje z ryżem. Momosy, takie nasze pierogi, są smaczne, ale ile można. Nie dziwi mnie jednak monotonne jedzenie, jak widzę z jakim trudem jest wnoszone przez biednych tragarzy na wyższe partie. Ostre, długie zejście z Tengboche, żeby potem znowu wejść na górę, przypomina mi okropny dzień 4. Pod górę idziemy równo z jakami, z czasem jednak wyprzedzają nas. Widzimy przepiękne olśniaki himalajskie, których upierzenie mieni się na granatowo i pomarańczowo i wielkie orły, jeden ma chyba ze 3m rozpiętości skrzydeł. Nareszcie widzę sosnę himalajską na jej naturalnym siedlisku. Oglądając się za siebie tuż przed Namche aż trudno uwierzyć jaki odcinek dziś pokonaliśmy, Jeszcze zbiegiem okoliczności spotykamy się z Wilimem, zmęczonym, ale szczęśliwym. Moje buty przed kostkę odradzane przez wszystkich spisały się doskonale. Mgliste Namche witaj ponownie. Już nie jest tak zimno.
(Śniadanie 820, woda 150+150, lunch 500, lokacja 1100, noc w fajnym The Nest of Namche 200)

Dzień 11
Namche Bazaar - Lukla (-600m/7h)
Smaczne śniadanko w The Nest i w drogę. Przed 16.00 musimy dotrzeć do Lukli, by potwierdzić jutrzejszy lot. Nogi chwilami odmawiają mi posłuszeństwa. Mijamy nieco więcej wędrowców, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę. Oby pogoda im dopisała jak nam. Wyczekane sherpa stew w Benkar jest pyszne. W Lukli jesteśmy planowo i zatrzymujemy się w przemiłym Khumbu Resort z ciepłym kominkiem i przepysznym sosem chili podawanym do momo. Smakuje mi do tego stopnia, że wkradam się do kuchni i notuję w myślach przepis. Odwiedzamy zawiedzonego Jaapa, który czeka na Wilima. Po tylu dniach abstynencji relaksujemy się lokalnym whiskaczem z colą i pringelsami, mniam.
(Śniadanie 700, woda 100+100, lunch 500, kolacja 720+850, pokój w sympatycznym Khumbu Resort 200)

Dzień 12
Lukla
Czekamy na samolot. Jaapa nie widać, a obiecał, że nam pomacha. Złe warunki pogodowe nie pozwalają lądować ani startować. Oczywiście mamy kilka zapasowych dni na takie okoliczności. Idziemy więc na śniadanie do The Nest of Lukla na tarasie z widokiem na słynny pas startowy, a nuż coś wyląduje. Może i lepiej, po cichu to chyba nawet mieliśmy nadzieję spędzić tu jeszcze jeden dzień, by napawać się duchem Himalajów. Mamy okazję wobec tego wypróbować stek z jaka. Nie zachwyca mnie jakoś specjalnie, ale sosik pierwsza klasa. Powtórka z rozrywki z whiskey i pringelsami :)
(Śniadanie 700, lunch 820, woda 100+100, kolacja 190+850, pokój w sympatycznym Khumbu Resort 200)

Dzień 13
Lukla - Kathmandu
Czekamy na samolot. Niebo nie jest perfekcyjnie czyste, ale po kilku godzinach opóźnienia oto lecimy z powrotem do Kathmadu. Wcale się mniej nie boję, malutkim samolocikiem rzuca jak nie wiem i czuję jak ochładza mi się skóra na twarzy. Żegnajcie piękne góry, mam nadzieję, że to nie ostatnie jednak pożegnanie...
(Śniadanie 390, herbata 80+80)


PODSUMOWANIE:
EBC trek zdobyliśmy bez tragarza i bez przewodnika. Droga jest prosta, niełatwo zejść ze szlaku. Technicznie bywa różnie, wszystko zależy od kondycji i samopoczucia oraz indywidualnych predyspozycji. Dla mnie najgorszy był odcinek Namche - Tengboche w obie strony. Ważne, by nie chojrakować i przeznaczyć ze 2 dni na aklimatyzację, aktywnie spędzając dzień. Spotkaliśmy kilka osób, które z powodu choroby wysokościowej nie ukończyły treku i musiały zawrócić. Przed wyjazdem na pewno warto dobrze się odżywiać i uzupełnić braki witamin. Nie muszę chyba wspominać jak ważna jest dobra kondycja. Byliśmy jedynymi z nielicznych osób, które nosiły na plecach cały dobytek (8+12 kg), ale uczyniło to nasz trek z pewnością bardziej wartościowym, osiągnęliśmy cel bez niczyjej pomocy. Przewodnik fajna sprawa, ale trzeba trafić na dobrego. W hotelach i tak rozmawia się z różnymi przewodnikami, także cieszę się, że nie wydaliśmy dodatkowych pieniędzy. Dobry przewodnik kosztuje ok. 20$/dzień, tragarz 10-15$/ dzień, z tym że osoby z przewodnikiem musiały więcej płacić za noclegi (300-400) no i nie miały wpływu na wybór lodży. W sumie cały pobyt na treku kosztował nas razem około 32000 rupii nepalskich (ok.370$/1200zł). Nie byliśmy rozrzutni, ale też nie głodowaliśmy. Uważam, że to niewielka suma.
Z ważnych rzeczy do zabrania to: latarka, szczelna butelka aluminiowa, kijki, bielizna termoaktywna, polar, kurtka przeciwdeszczowa i kurtka puchowa (naprawdę niezbędna na wieczory), czapka, dobrze też mieć czapkę polarową, którą można też zaciągnąć na szyję i okryć usta i nos (kupiłam w KTM), ciepłe rękawiczki, spodnie a'la narciarskie, dobre skarpety termoaktywne (2 pary na zmianę wystarczą), wełniane skarpety (na wieczory), snikers na każdy dzień (warto nosić, dodaje energii w połowie dnia), buty pewnie lepsze za kostkę (choć ja nie miałam, ale najważniejsze, że wygodne i wychodzone), okularów słonecznych prawie nie używałam, ale może warto wziąć, śpiwór puchowy, cieniutkie prześcieradło, krem z filtrem min.30, leki (węgiel, laremid, antybiotyk o szerokim spektrum działania, przeciwbólowe, suplement diety bogaty w składniki, których z pewnością braknie, można diamox...), lekkie klapki piankowe do chodzenia wieczorem, kubek aluminiowy i ze 3 zupki chińskie (oj zapragnie się czegoś takiego). Nie pamiętam co jeszcze, ale ważne żeby wziąć tylko niezbędne minimum. Nie wspomniałam o płatnym ładowaniu baterii, bo mieliśmy inny patent (z rozbitej żarówki), nieładnie, ale nasza lustrzanka mocno zżera baterie i nie mogłam się powstrzymać od niemałej oszczędności, jest mi wstyd.
Nie będę się rozwodzić nad spektakularnością widoków i niesamowitością klimatu, bo to oczywiste i nie do opisania. Warto było przeżyć każdą minutę w tej wspaniałej części świata.




 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
hanuman
Kasia
zwiedziła 1.5% świata (3 państwa)
Zasoby: 23 wpisy23 7 komentarzy7 128 zdjęć128 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże